Niedawno powróciłem do swojej „miłości” sprzed lat – roweru.
Szkoła średnia i studia upłynęły mi pod znakiem velo. Potrafiłem wyjechać rano
i wracać o zmroku. „Setki” nie były niczym strasznym. Zaczynałem na Sokole, później Wigry3, Meteor, jakieś MTB, itd... Ale to było blisko ćwierć
wieku temu. Później praca, rodzina, dzieci. Dwa kółka powoli poszły w odstawkę.
Jedynie tak okazjonalnie, od czasu do czasu, króciutkie wyskoki. To wszystko…
Pewien czas temu zaczęły się problemy ze zdrowiem. Jeszcze
rok temu bałem się, że nie wsiądę już na rower. To uczucie żalu pomimo przerywanego
„romansu” było trudne do opisania. Na szczęście terapia przyniosła skutki i
teraz już powoli mogę cieszyć się swoim dawnym hobby. Nawet nie pamiętałem jaką
radość sprawia jazda na rowerze. Przy czym pojawiły się pewne zmiany. Przede
wszystkim mój rower został zaanektowany przez syna, więc musiałem rozejrzeć się
za czymś nowym dla siebie. Ale zmieniłem podejście, tak nieco zgodnie ze szwedzką
filozofią lagom, czyli znaleźć złoty środek. Czy będę jeździł bardzo dużo –
raczej nie. W terenie / lesie – też nie. Średnie odległości, głównie na
ścieżkach rowerowych i szutrach. Zatem szosa, gravel czy mtb idą w odstawkę. Są
fajne, ale na ten czas nie będą mi zupełnie potrzebne. Idę więc w stronę roweru
miejskiego. Nie będąc w pełni pewnym swoich obecnych możliwości jako cyklisty,
postanowiłem postawić na rower elektryczny. Zatem miejski elektryk. Rower miał
być łatwy do transportu. Tak móc go zabierać ze sobą na wyjazdy. Więc składak.
Łatwo go zmieścić właściwie w każdym bagażniku. Czyli elektryczny składak. By
jednak dało się jeździć na większe odcinki, koła odpowiedniej wielkości…
Dodatkowo bateria powinna mieć sporą pojemność, tak na co najmniej
100kilometrów… Pomimo poszukiwań, nie znalazłem żadnej ciekawej alternatywy. Ewentualnie
jakieś chińczyki na Ali, ale to moim zdaniem zbyt duże ryzyko. Tak więc kolejny
pomysł – zbuduję go sam. Koła 16” czy 20” nie wchodzą w grę – za małe.
Natomiast 26”, jakieś takie już nieforemne po złożeniu. Z uwagi na sentyment
(moje pierwsze rowery, które towarzyszyły mi przez lata), zerknąłem na ofertę
Rometu. Wybór padł na 24” Jubilata w wersji Eco. Nie za duży, nie za mały,
solidna stalowa rama, do tego 6 biegów. W czasach gdy miałem Sokoła czy Wigry3
– szczyt marzeń. Brak na stanie – konsternacja - ale jest opcja powiadom o
dostępności. Podałem maila i myk już po kilku dniach informacja „już jestem”.
Dodaj do koszyka i już zamówiony. Cud maszyna 😊.
Złożyłem, podregulowałem i jazda.
No, ale przecież miał być rower elektryczny powiecie. I tak
też się stało. Wertując czeluści Internetu na początku, w poszukiwaniu odpowiedniego
rozwiązania, już w momencie gdy ów pomysł się pojawił i miałem narysowaną wizję.
Po pierwsze napęd centralny. Daje on większe możliwości „kontroli”, w końcu
nadal mamy przerzutki, a on kładzie swoją siłę w łańcuch. Po drugie wspomaganie
na podstawie tensometru (siła nacisku na pedały, jak mocno dusisz, tak ci się
odwdzięcza wspomaganiem), a nie czujnika kadencji (jak kręcisz to wspomaga do
osiągnięcia danej prędkości). Takie rozwiązania stosują najlepsi producenci w
oparciu o napędy Bosch, Shimano czy Yamaha… A ja chciałem zrobić montera, co
mocno wiązało mi ręce.
Dostępne w Polsce napędy centralne z tensometrem, na chwilę
obecną posiada Tonsheng ze swoimi TSDZ’tami. Wybór padł na nowszą konstrukcję TSDZ2B. Drugi
warunek w elektryku to zasięg, dla tego napędu bateria tak minimum 15Ah. A, że
to składak, nie ma miejsca na baterię bidonową, w grę wchodzi bagażnikowa
(bagażnik z zabudowaną baterią). Dalsze poszukiwania i mam! Ale co to? W tej
samej cenie najnowszy TSDZ8 48v z baterią bagażnikową 17,5Ah i fajnym, zgrabnym
sterowaniem VLCD10. Długo się nie zastanawiałem i pyk zamówione.

Przyszły dwie paczki, więc przystępujemy do pracy. Pacjent
na stół, „organy do przeszczepu” gotowe. Wszystko wymierzyłem jeszcze przed
zamówieniem, więc montaż odbył się bez najmniejszych problemów. Kilkadziesiąt
minut i po sprawie.
Pierwsze wrażenia, trudne do opisania. Kto nie próbował
jazdy na elektryku, ten po prostu musi to zrobić.
Z istotnych spraw, na sam początek zainstalowałem manetkę,
ale po krótkim czasie ją usunąłem. I to nie dlatego, że zgodnie z prawem UE
jest nielegalna, ale jakbym tego chciał to kupiłbym sobie skuter albo hulajnogę.
Silnik ma dopomóc moim osłabionym nogom, a nie je zastąpić. Z uwagi na
zamontowany osprzęt, rower „przytytłał” o 11 kilogramów, obecnie waży 27 kilogramów.
Jak objuczony wyprawowiec, ale coś kosztem czegoś. W końcu z założenia wspomaganie „być musi”. Od pomysłu do
realizacji. Takie są początki mojej ponownej przygody z rowerem. Wszystkie
założenia spełnione – ma jedynie wspomagać na tenso, bateria starcza na ponad
120 kilometrów. Co więcej chcieć? Ano konieczne było jeszcze wprowadzenie kilku
usprawnień. Oryginalne opony „made in Taiwan” zupełnie
jak z papieru. Pierwsza przeszkoda i już snake. Bez zastanowienia zmiana opon
na Continental Double Fighter III. Sprawiają się idealnie i na asfalcie i na
szutrze. Krawężniki im nie straszne, oczywiście w ramach rozsądku. Druga zmiana
to manetka zmiany biegów. Nie wiem dlaczego, ale nie ciepię manetek „obrotowych”
więc wymiana na Shimano TX-30. A to ciągnie za sobą chwyty, fajne skórzane GUBy.
Sprzęt trzeba też zabezpieczyć, więc na ramę podkowa AXA z dodatkową linką. Do
tego jeszcze mini lusterko wsteczne, uchwyt na telefon i amortyzowana sztyca. A
i z uwagi na wagę, normalna nóżka odpada, więc zamontowałem starą ale wciąż jarą
podwójną stopkę z Decathlona. I tak oto powstała moja „Czarna Eko Strzała”. Niecałe
dwa miesiące a już pękło kilkaset kilometrów po okolicy.
Pochwaliłem się w tym wpisie początkami i narodzinami mojego
sprzętu. A w głowie już kołaczą się kolejne pomysły. Może napisze o nich
kiedyś. Teraz mam zamiar przedstawiać gdzie wybieramy się razem na przejażdżki 😊.